Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna www.poezjaliryczna.fora.pl
Portal poezji lirycznej
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moja nieco dziwna znajoma

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Śro 12:48, 02 Gru 2009    Temat postu: Moja nieco dziwna znajoma

MOJA NIECO DZIWNA ZNAJOMA




Poznałem ją w czasie swojego pobytu na oddziale, jakkolwiek nie była pacjentką szpitala. Przynajmniej w tamtym okresie. Miała jednak jakieś problemy psychiczne i rok wcześniej, jesienią, była hospitalizowana i przebywała na oddziale dziennym; nie przy ulicy K., gdzie po załamaniu nerwowym jeszcze do niedawna miała miejsce moja psychoterapia, lecz na oddziale mieszczącym się przy ulicy G. Nawiasem mówiąc, w mieście znana jest zwłaszcza ulica K. ze względu na szpital. Znajdują się w nim przede wszystkim oddziały zamknięte; dopiero od dwóch lat utworzono tu nowy oddział, tak zwany dzienny. Zwykle ma na nim miejsce drugi etap leczenia, po wcześniejszej terapii na oddziale zamkniętym. Z grubsza podleczeni pacjenci, kierowani przez lekarza prowadzącego, trafiają tu z nadzieją na gruntowniejsze wydobrzenie. Przyjęci na oddział dzienny, mają odtąd obowiązek wstawić się nań każdego ranka. Do domu wracają wczesnym popołudniem, zaopatrzeni w pastylki do ich zażycia przed snem. Wspomniany oddział z ulicy G. nie kwalifikuje się jako placówka samodzielna, jest jedynie małą cząstką większego organizmu, jakim pozostaje szpital przy ulicy K., któremu podlega wiele innych oddziałów, między innymi ten z ulicy G.

Było to jakoś w trzeciej dekadzie lipca i przebywałem na oddziale już blisko dwa miesiące. Moja terapia przebiegała bez zakłóceń i czułem się względnie dobrze. Wychodziłem stopniowo z depresji i przygnębienia, które jeszcze niedawno bez reszty unicestwiały moje dość słabe siły witalne. W odświeżonej świadomości wytwarzała się powoli pewna nowa jakość. Czułem szóstym zmysłem kiełkowanie nowego i nieśmiało nadchodzącą przemianę. Zmysł ten zwykle nie kłamie. Przeczuwana odmiana pukała do drzwi coraz bardziej stanowczo. I tak któregoś ranka spostrzegłem nagle, że przechodząca opodal młoda kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałem, popatrzyła na mnie z jakimś dziwnym, jakby z głębin pamięci dobywającym się zainteresowaniem. W krótkim błysku miało ono moc tchnięcia we mnie nowego ducha i zarazem podporządkowania go sobie. Nie, to nie żadna przesada, ani też szaleństwo. Trzymam się faktów i stoję twardo na ziemi. Przyznaję. Odrobinę jestem przeczulony, jak idzie o służby specjalne i wiążące się z nimi działania inwigilacyjne. W rezultacie nie każde spojrzenie osoby nieznajomej czy obcej jest mi na rękę. Powoduje mną i każe dmuchać na zimne pewna konieczna ostrożność wywiedziona z doświadczenia. Jednak w spojrzeniu tej kobiety nie było skrywanej misji, do jakiej by ją mógł przeznaczać czynnik quasi-szpitalny, i dlatego nie miało ono dla mnie charakteru destabilizującego. Zrozumiałem to bez zmrużenia oka, w tej samej chwili, jak na mnie spojrzała.

Był ranek, parę minut przed dziewiątą, i wraz z dwoma czy trzema innymi pacjentami z oddziału stałem przed bramą wejściową prowadzącą na oddział. Budynek, w którym mieścił się oddział, znajduje się na terenie rozległego parku-ogrodu, przynależnego do szpitala. Tamten ranek nie odznaczał się niczym szczególnym. O tej wczesnej porze zwykle stało przed bramą parę osób. Ktoś palił papierosa wyraźnie zasępiony, ktoś inny, paląc albo i nie, wymieniał od niechcenia jakieś uwagi ze stojącym obok towarzyszem niedoli. Jako że nie jestem szczególnie rozmowny, przeważnie przysłuchiwałem się tej ślamazarnie toczącej się pogwarce, przybierającej niekiedy trochę żywszy rytm. Oddział o tej porze był już otwarty. Jednak piękne lipcowe poranki, których nie skąpiło tegoroczne lato, zdawały się zachęcać do pozostania na powietrzu, zanim punkt dziewiąta, zgodnie z przyjętym harmonogramem rozpocznie się zebranie społeczności – rozumie się pod tym słowem ogół pacjentów wraz z lekarzami i pozostałym personelem medycznym. Przechodząca obok kobieta spojrzawszy na mnie, poszła w stronę kompleksu budynków należących do szpitala i znajdujących się na dość rozległym, ogrodzonym terenie. Są nimi: poradnia zdrowia psychicznego, oddział uzależnionych od alkoholu, szpitalna kuchnia i stołówka, a także klubokawiarnia pod znamienną nazwą: Curatus. Przejście owej kobiety wzbudziło falę tajemnych okręgów, które przez krótką chwilę roztoczyły się wokół mnie. Niczym skąpane w słońcu kręgi na wodzie, rozchodziły się w powietrzu na wysokości mniej więcej jednego metra i były w odcieniu złotawym.

Gdy potem, w kilkudniowych odstępach czasu podobna sytuacja, to znaczy to jakieś zagadkowe spojrzenie tej młodej kobiety, ilekroć nasze oczy spotkały się na krótką chwilę, powtórzyło się przynajmniej jeszcze trzykrotnie, cała rzecz zaintrygowała mnie nie na żarty. Za czwartym razem, jak ją tylko ujrzałem, ukłoniłem się pospiesznie. Ale rysy mojej twarzy, gdy w tym samym czasie próbowałem się uśmiechnąć, zastygły w bezruchu. Czułem, że sztuczna maska na moim bladym obliczu tępo wykrzywiła się w cierpkim grymasie. Niemniej kobieta odpowiedziała na mój kaleki ukłon, i poszła dalej. W miarę jak się oddalała, złoto purpurowiało, po czym, stopniowo matowiejąc, zanikło.

Niecodzienne zdarzenie, osobliwa sytuacja intrygowała mnie do głębi, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Tamte roztaczające się wokół tajemne okręgi, ilekroć przeszła w pobliżu, sprawiły, że stałem się bezwolną marionetką, którą pociągał za sznurki współistotny bożek przemian i permutacji. Jest trollem-przybłędą, skandynawskim skrzatem zamieszkującym niedostępne rubieże mojego umysłu, i tak go pozwalam sobie nazwać. Na nic się zdał mój opór. Zacząłem niebawem wypatrywać jej na terenie szpitala. Niejako wbrew mojej woli. Oczywiście mogło to mieć miejsce w tych chwilach, gdy akurat miałem czas wolny od zajęć na oddziale. A należały do nich: terapia indywidualna i grupowa, muzykoterapia, plastyka, gimnastyka. Prawdę powiedziawszy, byłem mocno zdziwiony zdającym się nie budzić większych wątpliwości faktem, iż młoda kobieta, rzucająca się w oczy swoją urodą, szykiem i elegancją stroju, z jakichś niezrozumiałych powodów zwróciła na mnie uwagę. Przy czym nie znałem celu i ukrytych motywów jej zainteresowania moją osobą. Patrzyła w sposób, w jaki tylko niekiedy dumna i świadoma swej urody kobieta patrzy na mężczyznę. Stąd też wydawało mi się to zbyt piękną bajką, by mogło być prawdą. Ale czy można się było nie poddać urokowi bajki, choćby nawet za sznurki pociągał ukryty bożek przemian i permutacji, gdy ubrana w letnią jasną suknię, smukła i zgrabna podążała, szła lekko i swobodnie przez szpitalny park, a burzę jej płomieniście rudych, kręconych włosów złociło słońce? I gdy przez krótką chwilę zatrzymywała na mnie swoje tyleż wymowne, co i tajemnicze spojrzenie? Było przecież w tym tak wiele naturalnego piękna i szlachetnej prostoty, jakie tylko może czasem odnajdujemy na obrazach dobrze znanych nam i z dawna uwielbianych starych mistrzów.

Jednak bynajmniej nie codziennie widziałem ją przechodzącą koło naszego oddziału. Bywały okresy, że znikała na dłuższy czas. Kiedy się już z nią trochę zaprzyjaźniłem, wyjaśniła mi się ta intrygująca mnie wcześniej zagadka, wiążąca się z jej okresową nieobecnością. Wyjaśnienie zagadki okazało się wyjątkowo prozaiczne. Po prostu w swoim miejscu pracy miała zmienniczkę, z którą pracowała tydzień na tydzień. To znaczy w jednym tygodniu ona, zaś w drugim jej koleżanka. I tak na przemian.



Jak niebawem miałem się dowiedzieć, pracowała w Curatusie. Było to dość duże pomieszczenie w suterenie jednego z budynków szpitala, gdzie na użytek pacjentów urządzono coś w rodzaju sklepiku, klubu czy kawiarni, w której można było usiąść przy stoliku i przejrzeć kolorowe czasopisma, wypić kawę lub herbatę, zjeść do tego jakieś ciastko bądź słodką bułkę. Ale nie tylko to. Były na przykład bułki faszerowane kapustą, które podgrzane w kuchence mikrofalowej i podane z filiżanką gorącego, pikantnego barszczu smakowały znakomicie. Były do wyboru zimne napoje, słone paluszki, chipsy oraz inne modne smakołyki. Były wreszcie papierosy. Poza tym pacjenci z oddziałów zamkniętych, o stosunkowo lżejszych rygorach, mogli dajmy na to zaopatrzyć się w sklepiku w niezbędne kosmetyki czy przybory toaletowe. Jednak, podkreślmy to stanowczo, ci o wyraźnie lżejszych rygorach i nie stwarzający większych problemów, którym w dość dużym zakresie przysługiwało wolne wyjście poza oddział. Bowiem taka na przykład żyletka, którą w sklepiku też można było nabyć, ze zrozumiałych względów nie mogła dostać się w ręce każdego bez wyjątku pacjenta.

Wiedziałem o tym miejscu od jakiegoś już czasu. Jednak, zanim poznałem tamtą kobietę, stosunkowo rzadko zaglądałem do Curatusa. To zaś, wraz z inną okolicznością, o której już wspomniałem wyżej, mianowicie tą, że pracowała przez dany tydzień, a następnie przez kolejny miała wolne, sprawiło zapewne, iż dość długo nie wiedziałem, jakie jest jej zajęcie i po co przychodzi do szpitala. Rzecz wyjaśniła się sama, gdy któregoś wrześniowego dnia natknąłem się w Curatusie akurat na nią. Był to oczywiście czysty przypadek, który zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa miał prawo, a wręcz przy dostatecznie dużej liczbie prób powinien się kiedyś zmaterializować czy wydarzyć.

Po upalnym lecie dni nadal były słoneczne i piękne, choć poranki już bardziej rześkie. Był to któryś z pierwszych dni września. Trzeci, czwarty, a może piąty. Kiedy ją nagle ujrzałem, stanąłem jak wryty. Nie spodziewałem się jej tutaj, i w takiej właśnie roli. Moja radość zmieszała się z jakimś nieledwie rozczarowaniem: ona, w tym oto miejscu, za ladą w sklepiku? Dochodził do tego jeszcze jakiś nieokreślony strach. Jednak nie było odwrotu. Współistotny bożek przemian i permutacji trwał u mego boku i trzymał mnie za rękę. Wiedziałem, że będę musiał stawić czoła losowi i coś na przywitanie powiedzieć lub przedsięwziąć. Ale właśnie, co? Czułem w głowie kompletną pustkę. Wolnym krokiem zbliżyłem się do bufetu, pociągany niewidzialnymi sznurkami współistotnego bożka przemian i permutacji. Nie sposób było nie dostrzec, że mnie również spostrzegła. Podszedłem do kontuaru i ukłoniłem się niepewnie i jakoś nieporadnie. Na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. Na początek było to nadspodziewanie dużo. Ten nikły uśmiech wyraźnie dodał mi odwagi. Obrzuciłem ją nieco śmielszym spojrzeniem. Zauważyłem, że ma szaroniebieskie oczy, białe czoło i ręce. Wciąż uśmiechała się lekko i nieomal zachęcająco. Ale brakowało mi nadal pewności siebie i czułem się wyraźnie spięty. W rezultacie zapomniałem, po co przyszedłem do Curatusa. Jednak z pomocą przyszła mi zbawienna myśl, że nie ważne, po co, że powinienem po prostu coś zamówić, na przykład coś do picia. I zanim się odezwałem, by poprosić o kawę, patrząc mi w oczy powiedziała łagodnie:

- My się chyba znamy? – I nie czekając na odpowiedź, dodała:
-Już od dość dawna… – Znamy już od dość dawna. Co by to miało znaczyć? O jaką „znajomość” i jakie „dawno” mogłoby chodzić? Nie byłem przygotowany na takie przywitanie. Nie mam specjalnych kłopotów z pamięcią i raczej nie wchodziła w rachubę względnie bliska przeszłość. Z drugiej strony po tym, jak przed paroma tygodniami trochę z jej powodu zwróciłem na nią uwagę, sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy jej przypadkiem nie znam ze swoich młodych lat. Jednak zawsze odpowiedź była jedna: absolutnie nie, nie znałem jej nigdy ani wówczas, ani też później. Tym niemniej tamto jej nieoczekiwane „przywitanie” dało mi do myślenia i skorygowałem nieco swój pierwotny pogląd w tej sprawie. Zacząłem myśleć, że pamięć mimo wszystko jest zawodna, a ona w przeciwieństwie do mnie zapamiętała chyba znacznie więcej. Zebrałem szybko myśli i powiedziałem:

- Właśnie, odkąd panią zobaczyłem, nie daje mi to spokoju, skąd my się znamy. Jest mi naprawdę przykro, że nie zapamiętałem szczegółów. Przypuszczam jednak, że początki naszej znajomości są dość odległe, sięgają czasu, kiedy już po studiach zacząłem pracować w jednym z miejscowych liceów. – I zapytałem ją:
- Czy rzeczywiście jestem na dobrym tropie? – Nie odpowiedziała wprost, lecz odrzekła na to:
- Wydaje mi się, że znałam pana jeszcze wcześniej... – Po czym, z odrobiną jakby kokieterii, zapytała:
- A czy chodził pan do Indeksu? – I to pytanie zaskoczyło mnie wyraźnie. Oczywiście pamiętałem ze swoich młodych lat klub studencki, o którym mówiła moja „dawna znajoma”. Mieścił się w gmachu głównym Uniwersytetu. Odpowiedziałem na to:
- Tak, z całą pewnością, należałem kiedyś do bywalców Indeksu. Ale niezupełnie rozumiem, pani jest przecież dużo młodsza ode mnie. (Nie był to jedynie pusty komplement.) Więc jeśli ja chodziłem do Indeksu w swoich latach studenckich, to pani wówczas, nie wiem, musiała być jeszcze w szkole podstawowej?… – Roześmiała się głośno i odrzekła:
- Nie, nie, zdecydowanie nie! Nie ma między nami aż tak dużej różnicy.
- Pochlebia mi pani – odrzekłem na to – i pospiesznie rzuciłem pytanie:
- A gdzie pani wówczas mieszkała?...
- Tuż przy Rynku… – rzuciła w odpowiedzi. Cały czas w jej oczach malowała się przyjazna wesołość. Mile zaskoczony jej słowami, wykrzyknąłem głośno:
- No tak! A ja zaraz po studiach uczyłem w pobliskim liceum. W „dziewiątce”. Więc to, jak sądzę, musiała być i pani szkoła. A czy stamtąd mnie pani nie pamięta? – Wówczas powiedziała na to:
- Naturalnie, że pamiętam, ale pan mnie wtenczas nie uczył… - I po niejakim namyśle dodała ze śmiechem: Może to i dobrze, bo nigdy nie miałam głowy do fizyki. (I tu rozwiała wszystkie moje wątpliwości. Rzeczywiście, w IX-tym liceum uczyłem wówczas tego przedmiotu).

Podobała mi się coraz bardziej ta wciąż młoda i atrakcyjna kobieta. A cóż dopiero jako młoda dziewczyna?! Musiała być jeszcze ładniejsza i bardziej pociągająca! Nie potrafiłem pojąć, dlaczego w takim razie umknęła gdzieś mojej uwadze, choć była tak blisko? Czyżby mój gust zmienił się od tamtego czasu aż tak bardzo? Doznawałem teraz szczególnie niemiłego uczucia, że mimo chęci nie mogę jej powiedzieć, że jej nie zapomniałem, że ją przecież pamiętam ze szkolnych lat. Zmagając się z doskwierającym mi uczuciem przykrego niedosytu, zapytałem ją jeszcze, jak ma na imię? Uśmiechnęła się znowu, i patrząc mi w oczy powiedziała, że Oliwia. Po czym powtórzyła imię dorzucając nazwisko, które zaczynało się na literę A. Było polskim nazwiskiem wywodzącym się od popularnego imienia. W szczególności spodobało mi się jej imię. Ale nie chciałem wygłaszać banału, że jest ładne i niespotykane. Zapytałem tylko, po kim nosi to swoje dość oryginalne imię. Odpowiedziała z lekkim uśmiechem, choć zarazem poważnie, że po Olivii Newton-John. Pamiętałem z młodości tę angielską piosenkarkę i skandynawski skrzat mi podpowiadał, że to jest prawda i że Oliwia nie żartuje.



Byłem całkowicie we władzy współistotnego bożka przemian i permutacji. Już nawet nie podejmowałem prób, by przezwyciężyć problematyczne uczucie do poznanej kobiety. Po tamtym pierwszym spotkaniu Oliwii w Curatusie i rozmowie z nią, o wiele częściej niż to miało miejsce dotychczas, zacząłem przychodzić do klubokawiarni. Ma się rozumieć, głównie w te dni, kiedy akurat ona miała swój dyżur. Lubiłem przebywać blisko niej i rozmawiać z nią. Lubiłem słuchać jak mówi i na nią patrzeć, jak stojąc za ladą obsługuje swoich klientów, jak się krząta przy bufecie i żwawo uwija. Kiedy panował tu ożywiony ruch i w kolejce przy ladzie stało kilka osób, siedziałem przy swoim stoliku i wolno popijałem kawę zabieloną śmietanką. Gdy zaś robiło się pusto, zbliżałem się do kontuaru i rozmawiałem z Oliwią. Czułem się trochę jak prawdziwy Irlandczyk, bywalec jakiegoś podrzędnego, dublińskiego pubu, który darzy sympatią pracującą tam barmankę. Sam jest człowiekiem już niemłodym, podatnym na depresję i psychicznie niezrównoważonym, takim co to wypadł z gry. Albo też wyobrażałem sobie, że oglądam zajmujący film z jej i swoim udziałem, który opowiada naszą historię. Kolejne rozmowy z nią przynosiły wciąż nową wiedzę o niej. Ale wciąż mi było mało tych rozmów i tych wiadomości. Wszystko, cokolwiek dotyczyło jej, było teraz dla mnie interesujące. Niebawem dowiedziałem się, że pracuje tu jako wolontariuszka. Podobnie zresztą jak jej młodsza koleżanka, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna o imieniu Edyta; również była pensjonariuszka oddziału dziennego miejscowego Szpitala Psychiatrycznego.

Czy Oliwia była aż tak dobrze sytuowana i niezależna finansowo, by pozwolić sobie na wolontariat? Oczywiście nie. Chwilowo jednak nie miała pracy, która by jej dawała pieniądze. Jednocześnie żywiła sporą nadzieję, uzasadnioną tym bardziej, iż obietnica płynęła z ust samego pracodawcy, że z czasem jej zajęcie będzie wynagradzane.

Oliwia barmanka interesowała się sztuką. Sama też próbowała malować. Pewnego dnia wyszła zza kontuaru, zatoczyła ręką łuk i wskazała na jedną ze ścian pomieszczenia, w którym pracowała. Wokół porozwieszane były obrazy i grafiki. Było tego sporo. Jak okiem sięgnąć, same oryginały. Prawdziwe dzieła artystów, którzy przeszli kryzys psychiczny i trafili do szpitala jako pacjenci. Tam je potem stworzyli. Szczególnie jeden obraz podobał się Oliwii. Zresztą tak samo ja uważałem, że jest bardzo dobry i przykuwa wzrok. Nie miał tytułu, ale w swej realistycznej warstwie niewątpliwie przedstawiał wiosenne roztopy. Miał zresztą tych warstw czy poziomów chyba więcej. Gdyż był na wpół symboliczny. Cztery podstawowe barwy składały się na cały obraz: biel, róż, błękit i czerń w wielu odcieniach. Z barw tych wyłaniał się osobliwie ascetyczny pejzaż, którego elementami były: rozległe ciemnoszare pole pokryte topniejącymi wysepkami białego śniegu, bladobłękitne niebo niczym ogromny parasol rozpięty nad płaszczyzną pola – a pomiędzy tymi żywiołami pojedyncze drzewo powstałe z ziemistej czerni, słonecznego różu i śniegowej bieli. I tak wraz z wiosną budzący się do życia świat zdołał poprzez gałęzie-ramiona swego samotnego drzewa przechwycić odrobinę różanych barw życiodajnego słońca…

Obrazy, sztuka – to było coś dla ducha. Tym Oliwia karmiła się od dawna. Było to zainteresowanie nie związane z profesją. Z wykształcenia była bowiem geodetą. W swoim czasie ukończyła miejscowe Pomaturalne Studium Geodezyjne. Następnie, przez szereg lat, pracowała w wyuczonym zawodzie, który prócz stałej pensji przynosił jej również pewną odczuwalną satysfakcję zawodową. Niestety coś się potem popsuło. Ostatnie lata obfitowały w same niepowodzenia. Trwające od jakiegoś czasu problemy natury psychicznej położyły się cieniem na stosunkach w miejscu pracy i w rezultacie uniemożliwiły jej utrzymanie stałego zajęcia. I tak zaczęły się kłopoty w pracy i z pracą.

Ja sam nie byłem w lepszej sytuacji. Myślę, że jeszcze gorszej. Od dawna musiałem grać przeznaczoną mi rolę chwiejnego, neurastenicznego Irlandczyka, który jest podatny na nawroty choroby. Zespół paranoidalno-depresyjny przylgnął do mnie na dobre. Jako aktor nie miałem widoków na zmianę nielubianej roli i odmianę losu. Kiedy któregoś dnia powiedziałem coś więcej o sobie, a więc że od kilku lat jestem rozwiedziony i mieszkam sam, że mieliśmy jednego syna, który jest teraz przy matce i studiuje na politechnice, Oliwia dotknęła spraw swojej najbliższej rodziny. Powiedziała, że ona ma córkę jedynaczkę. I dodała: „Ale musieliśmy z mężem długo na nią czekać”. Pomyślałem wtedy: „A więc nie jest sama”. W tym samym momencie prysła moja cicha nadzieja, żywiona od jakiegoś czasu, że być może jest samotna i nie ma nikogo. Jednocześnie zaintrygowała mnie wiadomość, że córka jedynaczka pojawiła się w małżeństwie Oliwii stosunkowo późno. Pilnie nasłuchiwałem, spodziewając się, że rozwinie rozpoczęty wątek i powie tu coś jeszcze. Jednak po chwili powróciła do spraw wiążących się z jej bieżącą pracą, a także ogólną sytuacją gospodarczą w kraju. Na szczęście, normalną pracę – przy tych słowach uśmiechnęła się nieco gorzko – ma jej mąż. Skończył politechnikę i jest inżynierem. Pracuje w dużej firmie, która wykonując urządzenia grzewcze jednocześnie zajmuje się ich instalacją oraz bieżącą konserwacją.



Wiadomość o jej mężu wprowadziła odczuwalny dyskomfort w moje stosunki z Oliwią. Biłem się potem z myślami i parę razy przyrzekałem sobie, że nie pójdę już do Curatusa. Byłem jednak słabym Irlandczykiem, pociąganym przez sznurki współistotnego bożka przemian i permutacji, i niebawem znów się zjawiałem w tym szczególnym pubie, gdzie nie tylko odwiedzający lokal goście, ale i sama barmanka stanowili razem towarzystwo dość oryginalne. Jednak nie swoista oryginalność tamtego miejsca przyciągała mnie do niego. I nawet nie sama w sobie Oliwia. Przypuszczam, a może wręcz jestem tego pewien, że moje zainteresowanie Oliwią nie byłoby tak dokumentne, gdyby od pierwszych chwil naszego przypadkowego spotkania w szpitalu nie nawiązała do odległej przeszłości. W ten sposób bezwiednie przerzuciła pomost pomiędzy moją i jej młodością a czasem obecnym, aktualnym. W jednej krótkiej chwili stworzyła coś, za czym tęskniłem od lat, czego jednak do końca nie byłem świadomy i tylko zaledwie przeczuwałem, coś, co miało szansę nadać nowy sens umykającemu czasowi.

W tamtych nie tak przecież znów zamierzchłych latach studenckich, które przywołała Oliwia, zadurzony byłem bez pamięci w innej dziewczynie. Można by powiedzieć, że rozgrywała się wówczas akcja innego filmu. Na podstawie tego, co wiem dziś o Oliwii i naszej różnicy wieku, której raczej się domyślam niż znam naprawdę, mogę wnosić, iż obie dziewczyny (dziś dojrzałe kobiety) dzieli dystans paru zaledwie lat. Oliwia jest odrobinę młodsza. Kiedyś mieszkały bardzo blisko siebie i chodziły, jak się okazuje, do tego samego liceum. Jednak nie znały się osobiście. Ale prawie na pewno znały się z widzenia. Pytałem o to Oliwię i przeprowadziłem w tej sprawie skrupulatne dochodzenie. W miarę jak zgłębiałem ten problem, stał się dla mnie również zrozumiały fakt, dlaczego w studenckim klubie Indeks nigdy nie zwróciłem większej uwagi na Oliwię, a w każdym razie nie zapamiętałem jej z tamtych lat. Ano, odpowiedź jest prosta i już ją znamy: Byłem podówczas niewiarygodnie zakochany w Annie M. Co więcej, współistotny bożek przemian i permutacji i autor scenariusza filmu z Anną M. w roli głównej nie przewidywał w tamtym czasie najmniejszej nawet roli dla Oliwii A.

Kiedy któregoś dnia w czasie trwającej terapii przebywałem w Curatusie i rozmawiałem z Oliwią, w pewnej chwili do kontuaru zbliżyła się jedna z pacjentek naszego oddziału. Dzień wcześniej Oliwia opowiadała mi o przykrym zdarzeniu, które właśnie miało miejsce przed paroma dniami, kiedy to na zawsze pożegnała swoją dobrą przyjaciółkę. Zajmowała się sztuką zawodowo, była bowiem malarką. Znały się jeszcze z czasów szkolnych. Dzięki niej Oliwia bliżej zainteresowała się sztukami plastycznymi, dla siebie odkryła malarstwo, a nawet sama zaczęła trochę malować. Poza wszystkimi innymi zaletami była to więc dla Oliwii przyjaźń wyraźnie inspirująca, w dodatku sprawdzona długoletnią zażyłością. Jeśli chodzi o przyjaciółkę, dobrze się jej wiodło, jako malarka znalazła przejściowe (chwilowe) uznanie w kapryśnym światku ludzi sztuki, i ogólnie miała barwne, choć nie do końca udane życie, zwłaszcza jak chodzi o sprawy małżeńskie. Wychodziła dwukrotnie za mąż i dwukrotnie się rozwodziła. Nie miała dzieci. Nagle, niespełna rok temu zachorowała na nowotwór. Niestety okazało się wkrótce, że nie ma ratunku.

Tamtego dnia, w dzień po niespodzianie złej nowinie Oliwii, tyczącej jej dobrej przyjaciółki, przyniosłem do Curatusa folder oraz jakieś inne swoje materiały, które mi się zachowały jeszcze z czasów, gdy jako fizyk pracowałem w Szpitalu Onkologicznym na oddziale telegammaterapii. Nasz podstawowy zespół składał się z dwóch lekarzy, pięciu laborantek, jednej pielęgniarki i właśnie dwóch fizyków. W czasopiśmie Postępy Fizyki Medycznej opublikowałem w tamtym okresie dwie ważne prace naukowe. W pierwszej znalazłem funkcję rozkładu dawki promieniowania gamma w napromienianej tkance podczas terapii wahadłowej. W drugiej analizowałem ogólne zagadnienie napromieniania wahadłowego przy założeniu wielu osi obrotu. Jednocześnie rozwiązałem problem znalezienia czasów ekspozycji dla poszczególnych osi obrotu tak, by dawki w punktach maksimum były równe z góry zadanym wartościom.

Gammatron z firmy Siemensa, popularnie zwany „bombą kobaltową”, był podstawowym narzędziem naszej pracy na oddziale, i jako taki służył do „naświetlania” nowotworów.

Wszystko to było dość dawno temu. A teraz, po tym jak odeszła przyjaciółka Oliwii dotknięta śmiertelną chorobą, chciałem się z nią podzielić fachową wiedzą w tym względzie i powiedzieć coś więcej o formach walki z nowotworami. Oliwia barmanka była osobą inteligentną, wykazującą zainteresowanie tym co się mówi, więc chętnie wtajemniczałem ją w dziedzinę dla niej obcą. Gdy przy kontuarze stanęła tamta pacjentka z mojego oddziału, już prawie kończyłem wyjaśniać Oliwii niektóre tajniki telegammaterapii. Znajoma pacjentka przyszła do klubu wypić kawę i przejrzeć bieżącą prasę. Nie będę w tym miejscu opisywał szczegółowo jej stosunku do mnie, powiem jedynie krótko, że cieszyłem się u niej pewnymi względami i dawała mi do zrozumienia, że myśli o mnie. Choć była parę lat młodsza ode mnie i ogólnie dość atrakcyjna, nie była jednak w moim typie; zarówno w swoim wyrazie zewnętrznym, jak i samym charakterze, o ile mogłem się tu właściwie rozeznać. Była przy tym dobrze sytuowana (przyjeżdżała na oddział własnym samochodem marki toyota), co nie jest może samo w sobie wadą, lecz widziało się w tym przypadku, że szmal (którego to słowa używała często) w dużym stopniu ukształtował jej myślenie i system wartości. A to niewątpliwie bardzo by mi przeszkadzało w ewentualnych bliższych z nią kontaktach. Najwidoczniej zorientowała się natychmiast, że moja rozmówczyni jest tymczasem bliższa mojemu sercu. Nie zwlekając rzuciła w moją stronę dość cierpką uwagę:

- No, tak. Widzę, że podrywasz całkiem ładną panią. A więc nie jesteś takim niewiniątkiem, jak można by sądzić. – Uśmiechnąłem się niepewnie i, zanim zdołałem znaleźć coś sensownego w odpowiedzi, z odsieczą przyszła Oliwia, mówiąc łagodnie i pojednawczo:
- Och, nie. To nie tak. My znamy się już tak długo, że już się nawet nie podrywamy. – Swoją jakże przytomną i inteligentną odpowiedzią Oliwia ujęła mnie bez reszty. Ale głębszego sensu tej odpowiedzi jeszcze wówczas nie pojąłem.

Inny przykład jej bystrego umysłu: Mówiąc kiedyś o swoim mężu powiedziała, że jego pasją są szachy. Miło mnie to zaskoczyło, ponieważ ja też stosunkowo dużo czasu poświęcałem kiedyś tej tak frapującej rozrywce. Żartując odezwałem się, że ciekaw jestem w takim razie, czy zaryzykowałby partię szachów ze mną. I dodałem chytrze, że stawką byłaby ona. W momencie wygranej męża pozostałaby przy nim. Z chwilą jednak przegranej, przeszłaby do mnie. Roześmiała się i odrzekła: „Aha, to ja w tej waszej rozgrywce byłabym na prawach zwykłego przedmiotu? Ot taki sobie zwyczajny pionek, którego można gdzie się chce przestawiać?”



Kończył się wrzesień. Któregoś dnia do Curatusa przyszła córka Oliwii. Nastolatka (dwanaście, trzynaście lat), ubrana zgodnie z wymogami dzisiejszej mody: niebieskie dżinsy, do tego kusa bluzka odsłaniająca pępek. Na nogach adidasy. Już z daleka, zanim zdążyła przejść przez niewielkie pomieszczenie klubokawiarni i znalazła się przy bufecie, wykrzyknęła: „Cześć mamo!” Wpadła nieoczekiwanie dla samej matki. Jakże była łudząco podobna do niej! Miała tak samo jasną karnację i podobną burzę kręconych włosów w odcieniu złocistorudym. Potrzebowała pilnie jakiejś małej sumy, drobnej kwoty pieniężnej, i stąd jej nieoczekiwane przyjście. Ale z pewnością już tu kiedyś była. Wskazywało na to jej swobodne zachowanie się w znanym sobie pomieszczeniu, otoczeniu.

Pijąc kawę siedziałem przy stoliku w bezpośrednim sąsiedztwie kontuaru i w krótkich chwilach, gdy przy ladzie nie było żadnego klienta i Oliwia była wolna, gawędziliśmy jak starzy znajomi. Oczywiście w momencie pojawienia się jej córki przerwaliśmy rozmowę. Przyjacielska rozmowa toczyła się teraz między matką i córką. Zajmując miejsce w pobliżu bufetu mimo woli słyszałem tamten dialog. Najwyraźniej jego treść nie była żadną tajemnicą dla otoczenia i Olivia oraz jej córka rozmawiając nie zniżyły głosu. Kiedy już została załatwiona sprawa drobnej kwoty pieniężnej i nastolatka włożyła ją do tornistra (do matki przyszła wprost ze szkoły), Oliwia zagadnęła o szkołę. Zapytała po prostu:

- A co tam było dziś w szkole?
- Nic. Jak zwykle nudy – odpowiedziała nastolatka.
- Ale nie przyniosłaś jakiejś złej oceny?
- Nie, dostałam czwórkę z polskiego. – Po czym nastolatka skierowała rozmowę na inny temat i powiedziała:
- Wiesz mamo ta rodzina, która wprowadziła się do tamtego żółtego domu na miejsce lekarza… I ten chłopak, ich syn…
- No, to co?...
- Nie wiedziałam nawet, że chodzi za mną.
- Jak to chodzi?...
- No zwyczajnie. Raz, jak wracałam ze szkoły, szedłem za mną. Dziś w szkole dostałam od niego maila. Sam się przyznał.
- I co?
- Nic. Kiedyś podstawił mi nogę przed szkołą. A teraz mnie przeprasza i pisze jakieś głupoty, że gdyby był poetą napisałby wiersz o tym…
- I co?
- Nic. Nie odpisałam mu.
- To może odpisz…
- Nie wiem, zobaczę.

I na tym tamta rozmowa pomiędzy matką i jej nastoletnią córką Adrianną zakończyła się.



Zanim poznałem Oliwię, właściwie nie interesowałem się kobietami dojrzałymi. W każdym razie jak chodzi o zwyczajne życie. Jedynie na szklanym ekranie, w takim czy innym filmie widziałem dojrzałe kobiety, które mogły mnie prawdziwie zafascynować. Wysyłałem potem do nich listy, wystarczyło napisać na kopercie imię i nazwisko aktorki, a dalej już tylko Hollywood w USA, Fabryka Snów. Myślę, że mimo tego skąpego adresu moje listy docierały. Odkrywałem wszystkie karty na raz, objawiałem jak bardzo jestem oczarowany i pod wrażeniem, nie było potrzeby uciekać się do kłamstw, podziwiałem je bezgranicznie. Nie spodziewałem się przy tym, że mi któraś odpisze. Mój brak zainteresowania dla kobiet bardziej zwyczajnych miał swoje głębokie i wielorakie przyczyny. Ale nie miejsce i pora, by drążyć ten temat. Powiem jedynie, że żadnej z tych, które były w moim zasięgu i którym się przyjrzałem, a choćby była wśród nich nie wiem jak piękna i mądra, raczej nie przychodziło do głowy, jak ogromna, niewyobrażalna przepaść dzieli jej życiowe dokonania, choćby nawet były poważne, od tego, co właśnie zdołała stworzyć taka czy inna niekoniecznie pierwszej wielkości gwiazda Hollywoodu, czyniąc ze swego talentu produkt tyleż pożądany, co i ogólnodostępny.

Oliwia była zatem absolutnie pierwszą w pełni dojrzałą kobietą w moim życiu, nie wziętą wprost z ekranu, w której się zakochałem po uszy. Ale dziś to już jakby przeszłość. Oliwia spełniła rolę kobiety dojrzałej, kobiety dobrze po trzydziestce, w której odkryłem nieznany mi wcześniej magnetyzm i swoiste podobieństwo do gwiazdy, jako chodzi o osobowość. Niemniej od jakiegoś czasu jej miejsce zaczęła zajmować inna. Choć moje uczucie do Oliwii całkiem nie wygasło, to jednak jej osoba znalazła się chyba w cieniu tej drugiej. Zwłaszcza że nie mam dotąd żadnego kontaktu z Oliwią. Nie doczekawszy się w szpitalu płatnego zajęcia, zrezygnowała z pracy w Curatusie na tydzień przed moim odejściem z oddziału. Mąż, mianowicie, wyszukał dla niej jakąś stałą pracę. Z tego, co mówiła, miała to być wypożyczalnia filmów wideo. Nie wiem na pewno, ponieważ nasz kontakt urwał się przed czasem. Wprawdzie dałem jej swój adres (nie mam telefonu), więc gdyby chciała mogłaby się ze mną jakoś skontaktować. Nie zrobiła jednak tego dotąd. Byłem parę dni temu w szpitalu, podejrzewając, że może jej zdrowie znowu zaszwankowało. Dowiadywałem się o nią w „ruchu chorych”, ale na szczęście nie ma jej na żadnym oddziale.

Drobna uwaga! Mimo pewnej skłonności ku aberracji nie chciałbym w tych swoich wynurzeniach wyjść na całkiem szurniętego Irlandczyka, kogoś, kto ma zupełnie przewrócone w głowie, komu wydaje się może, że jest jakimś supermanem. A tymczasem jest zdrowo stuknięty, przed nim jedna z kobiet (Oliwia) otworzyła serce, ten zaś zgoła nie wie, do czego właściwie zmierza i jaka jest gramatyka samej miłości. Zakochuje się i odkochuje niczym walnięty, chory świr, jeśli już użyć kolokwializmu. Nie zdoła jednej pozyskać dla siebie, a już myśli o następnej. I w gruncie rzeczy jest jedynie bezwolną marionetką w ręku współistotnego bożka przemian i permutacji, którego wymyślił nie wiadomo po co, i wciąż na nowo przywołuje.

Tak mógłby rozumować jakiś godny szacunku, prostolinijny czytelnik.

Otóż, tak Bogiem a prawdą, sprawa wcale nie jest taka oczywista z tym otwarciem serca przez Oliwię.



O Oliwii można powiedzieć wiele dobrego. Jednak coś mi się zdaje, że ona się już nie odezwie. Tak mi mówi głos rozsądku, skrzeczą czarne ptaki wietrzące pogrzeb niewczesnych rojeń. Rojeń oszukańczych, bezzasadnych i bezsensownych.

W gruncie rzeczy nie wiem, co sądzić o Oliwii. Wszystko wymyka mi się z rąk, tracę cierpliwość, jestem cały podminowany. Jednak nie sięgam po prochy. Od względnie dobrego samopoczucia wyżej cenię jasność myśli. Na przekór wszystkiemu staram się zachować spokój i usiłuję myśleć pozytywnie. Najważniejsze w takim przypadku to nie dać się ponieść emocjom i myśleć logicznie. Myśleć, żeby cokolwiek zrozumieć. Tymczasem niewiadomych wciąż jest zbyt wiele. W szczególności nie wiem, jaki to był rodzaj uczucia czy zainteresowania, który sprawił, że Oliwia zwróciła przed laty na mnie uwagę, a w każdym razie zapamiętała mnie z tamtego czasu. Dziwniejsze tym bardziej, że ja jej w ogóle nie znałem i nawet przelotnie nie zaistniała w mojej świadomości. Wielką zagadką pozostaje siła ewentualnego jej uczucia do mnie. W czasie tych naszych krótkich chwil po latach w Curatusie nie doszło do żadnych intymnych zwierzeń i teraz nie mogę nawet powiedzieć, że Oliwia się kiedyś we mnie podkochiwała. Owszem, być może chciałbym, żeby tak było. Ale nie było i nie jest. A już na pewno nigdy nie darzyła mnie jakąś większą miłością. Myślę, że gdyby tak było, to nawet te krótkie chwile w Curatusie by wystarczyły, żeby mi po latach wyznać czy dać do zrozumienia, że kiedyś jako młoda dziewczyna wzdychała do mnie skrycie. Dziś być może byłbym z tego powodu szczęśliwy. Nie przeczę. Oliwia podoba mi się nadal i jeszcze niedawno byłem gotów zakochać się w niej do szaleństwa. Czyste wariactwo! Oliwia ma przecież męża. Wygląda na to, że chwilowy zawrót głowy szybko u niej minął i zaczęła myśleć kategoriami dojrzałej i odpowiedzialnej kobiety, która ma przede wszystkim zobowiązania wobec swojego partnera. Być może tak to właśnie wygląda.

Z drugiej strony, Oliwia, na tyle, ile mogłem się zorientować, była osobą o szczególnie kruchej konstrukcji psychicznej. Dzisiejsze trudne czasy bardzo niekorzystnie odciskały się na jej życiu i osobowości. Nie do końca umiała znaleźć się w tych jakże często niesprzyjających okolicznościach i nie zawsze potrafiła stawić czoła kłopotom i piętrzącym się przeciwnościom. Łatwo popadała w płacz i silne przygnębienie. Często gubiła się w natłoku spraw i nie dotrzymywała danego słowa. Jeden przykład. Obiecała mi jeszcze w Curatusie, że przyniesie z domu jakieś swoje akwarele, by się nimi pochwalić i pokazać, jak sama maluje, ale nie dotrzymała słowa. Odkładała obiecankę z dnia na dzień i w końcu nie spełniając jej poszła sobie w siną dal. Ale nie mam do niej żalu, staram się ją zrozumieć. To nie ona pisała scenariusz do swojego filmu.

Wiem, że przykre zdarzenie, jakaś doznana właśnie krzywda nader łatwo burzyła jej spokój i równowagę ducha. Pamiętam, jak któregoś dnia cała roztrzęsiona i we łzach skarżyła się na rozwydrzone i źle wychowane dzieciaki z ulicy, przy której mieszka, które ni stąd, ni zowąd zaczęły wołać za nią „a wariatka w deszczu tańczy”. Ale dlaczego? Nieważne zresztą, dlaczego. Przede wszystkim przykre i nie powinno mieć miejsca.



Cóż mógłbym o niej jeszcze powiedzieć? Może właśnie to, czym mnie któryś już raz z kolei zaskoczyła w czasie jednej z naszych pogawędek w Curatusie, gdzie ona za sprawą współistotnego bożka przemian i permutacji musiała grać swoją rolę wrażliwej i kruchej barmanki, zaś ja przetrąconego Irlandczyka. Choć była w swym postępowaniu uczciwa i odpowiedzialna, nie przyznawała się do żadnej religii i wręcz twierdziła, że nie wierzy w Boga. Swoją deklaracją zaskoczyła mnie tym bardziej, że jej dużo młodsza koleżanka z pracy otwarcie manifestowała swoje przywiązanie do tradycji, i na tym tle nie kryła swojej gorącej miłości do wielkiego papieża Polaka.

I już na sam koniec, że to prawdopodobnie dlatego tak mnie ujęła swoją nieco skomplikowaną osobowością, bo prócz tajemnicy była w niej szczypta odwagi pozwalającej sprostać wyzwaniu i zagrać w niskobudżetowym irlandzkim filmie, w którym i ja zagrałem; że skutkiem swej chimerycznej naturalności pokazała się jako świetna odtwórczyni głównej roli, jakie na potrzeby filmu napisał dla obojga bohaterów współistotny bożek przemian i permutacji; że historia, którą współtworzyłem, mimo pewnych braków, dzięki bohaterce wydała mi się dostatecznie intrygująca.



W jakiś czas po tym, jak Oliwia odeszła z Curatusa, ja zaś zakończyłem swoją terapię na oddziale dziennym, troll-przybłęda, zamieszkujący niedostępne rubieże mojego umysłu i grający rolę współistotnego itd., skierował moje myśli na jej córkę Adriannę oraz starszego od niej o dwa lata chłopaka. Wyobraziłem sobie tamtą zasłyszaną w Curatusie historię, wszedłem w skórę urwisa, przyszłego poety, i napisałem po swojemu list, który on wysłał do złocistorudej nastolatki.



droga do szkoły


mój żółty dom z ogródkiem i Twój biały z ogrodem
to dwa różne miejsca tej samej ulicy
przy której stoi nasza murowana szkoła
z czerwonej cegły

podążamy do niej
z dwóch przeciwnych kierunków

już wiem
że znajduje się w połowie drogi
pomiędzy domem moim i Twoim

liczyłem kroki i porównałem odległości
każdy z odcinków ma około tysiąc
sześćset
osiemdziesiąt pięć kroków

w szkole jestem nowy
rodzice przeprowadzili się do miasta niedawno

chodzisz o dwie klasy niżej i kiedy w czasie przerwy
wybiegasz z koleżankami na podwórze przed szkołą
i skaczecie przez skakankę
przystaję w pobliżu
(choć Ty udajesz że mnie nie widzisz)
i patrzę na Ciebie wyzywająco

myślę wtedy o tym że masz zielone oczy
i złocistorude włosy zebrane w dwa pęki
i związane kokardkami
no i te rdzawe piegi na nosie i policzkach

raz po lekcjach
(ale nie wtedy gdy badałem odległości)
poszedłem krok w krok za Tobą aż…
choć tego nie widziałaś…
i stąd wiem gdzie mieszkasz
i że jest to biały dom ze zmurszałym parkanem
i dużym ogrodem

to co tu piszę chcę Ci wysłać mailem

to zwykły wyenterowany list
napisany w słupku

może będziesz zła ale teraz Ci nie powiem
jak zdobyłem Twój adres

gdybym był poetą napisałbym wiersz o tym
jak nie mogę przestać myśleć o Tobie
od tamtego dnia gdy podstawiłem Ci nogę
i na równej drodze przy szkole
wyłożyłaś się jak długa

ale ten głupi żart nie powinien mieć miejsca

czy jesteś za to na mnie jeszcze zła?


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Waldemar Kubas dnia Śro 17:55, 02 Gru 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Daria Dziedzic
Moderator



Dołączył: 18 Paź 2009
Posty: 269
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dąbrowa Górnicza

PostWysłany: Śro 14:57, 02 Gru 2009    Temat postu:

Mnie się bardzo podoba, to takie psychologiczne studium i nie tylko. Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Śro 17:57, 02 Gru 2009    Temat postu:

Bardzo dziękuję Dariu (miejsce na uśmiech).

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bursztyn
Administrator



Dołączył: 12 Paź 2009
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 16:33, 03 Gru 2009    Temat postu:

Waldemarze, tekst trzymał mnie w zainteresowaniu aż do końca.Ciekawy, nawet bardzo.Mam nadzięję,że to nie ostatni.Pozdrawiam:)))

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Czw 18:33, 03 Gru 2009    Temat postu:

Bardzo serdecznie dziękuję. Na pewno nie ostatni...

Pozdrawiam z uśmiechem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
czcionka




Dołączył: 19 Paź 2009
Posty: 73
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 18:40, 02 Sty 2010    Temat postu:

Wstąpiłam tu na chwilę, na parę łyków kawy - tego czasu wciąż tak mało - i oto przeczytałam duszkiem Twoje opowiadanie. Męski punkt widzenia, super. Tego właśnie mi brakuje kiedy pisuję swoją prozę. Dziękuję i pozdrawiam ( wypełniam miejsce na uśmiech).

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Waldemar Kubas




Dołączył: 02 Gru 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 23:53, 02 Sty 2010    Temat postu:

Droga Czcionko, to ja dziękuję i pozdrawiam. Tym milsze dla mnie, że wstąpiłaś tylko na parę łyków kawy, a przeczytałaś duszkiem.

A co do tego męskiego punktu widzenia w Twojej prozie, to całe szczęście, że Ci go brakuje. Ten właśnie brak doskonale wypełniasz kobiecym spojrzeniem na rzeczy i sprawy. I to jest świetne. Tak trzymać!

Przesyłam uśmiech.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.poezjaliryczna.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin